01 czerwca, 2019

Obiad na 4 tysiącach metrów.


Dziś, by zamknąć okres zimowy, obiad w najwyżej położonej restauracji w Europie ;-). 
By zamknąć chłód oraz na chwilę zapomnieć o koniecznościach dnia codziennego. Bo pomyślałam, że w taki dzień uratować mnie może właśnie Mont Blanc.  
Choć tak na prawdę nie opisałam jeszcze wielu, wielu wcześniejszych wypraw i tak na prawdę nie rozumiem dlaczego czas niemiłosiernie ekspresowo mija. Nigdy nie pojmę, jak działa ten monstrualny mechanizm, który w mgnieniu oka przeistacza teraźniejszość w przeszłość. 
I kiedy wspominam sobie minione i nieopisane podróże, w niektórych rozpoznaję wszystkie szczegóły, jakby to działo się wczoraj, inne znów zdają się już odległe i niedosiężne, jak gdyby nigdy nie zaistniały.

Do tej konkretnej zainspirowała mnie seria filmów dokumentalnych na temat wspinaczki w Alpach Zachodnich

Po francuskiej stronie bazę wypadową dla alpinistów na Białą Górę stanowi Chamonix.
Tę maleńką gminę zamieszkuje zaledwie 1000 mieszkańców, reszta dzikich tłumów stanowią turyści oraz miłośnicy sportów zimowych. 


Ale do początku. 

Był długi weekend majowy, a nasza trasa biegła przez zachodnią Szwajcarię i trwała pięć i pół godziny.

Mijając Montreux miałam okazję podpatrzeć bajecznie osadzone Jezioro Genewskie:









A tutaj już podjazd do Chamonix - momentami niesłychanie stromy:



Spojrzenie za siebie:





Krótka przerwa na foto:



Hoteli, moteli i pensjonatów znajdziemy od zatrzęsienia - my wybraliśmy nocleg w gustownej Gustavi ;-) za 30 euro od os.:



Było późne popołudnie więc zdążyliśmy jeszcze pospacerować po miejscowości:







Jako że pogoda w takich okolicznościach przyrody ulega nieustannym metamorfozom - naprzemiennie muskało nas ciepło słońca, a potem chłodziły siarczyste wyziewy.
Pamiętam ów chłód z zewnątrz i jednoczesne wrzenie ciała, rozpaloną widokami jaźń.
Niebo było w przewadze białe i do tego ostre światło:





Za nowym Dworcem Kolejowym odkryliśmy starą zajezdnię, gdzie można poczuć ducha kolejnictwa.
Bowiem na nieuczęszczanych bocznicach pręży się osławiona szwajcarska drezyna i parę lokomotyw sprzed kilkunastu dekad:







 ;-}

Około 21-wszej dopadł nas niebotyczny głód zatem długo się nie zastanawiając weszliśmy do pierwszej napotkanej Pizzerii.
I nie żałowaliśmy, bo poznaliśmy tam przesympatycznego kelnera, jaki władał pięcioma (!) językami - francuskim, angielskim, włoskim, niemieckim i trochę polskim ;):





Nazajutrz wyglądając przez okno niemiłe zaskoczenie - wszędzie dookola biała warstwa śniegu.
Mimo to zdecydowaliśmy się na 20 minutowy wjazd Koleją Linową na Aiguille du Midi
Warto przybyć we wczesnych godzinach porannych, ponieważ o 10 piętrzyła się już lawina chętnych. 
Impreza nie należy do tanich, wszak bilet w obie strony to koszt rzędu 60 euro.

Czytałam, że najpiękniejsze odcinki zaczynają się od punktu, gdzie -ze względu na niedostateczną ilość czasu- musieliśmy zakończyć swój tour czyli od Aiguille do Punta Helbronner po włoskiej stronicy.
Bezpośrednio pod wyciągiem przebiega tunel, jakim można powrócić z Włoch:





Ku memu rozczarowaniu szyby wagonika były tak porysowane, że do prawdy ciężko było uchwycić sensowny kadr z pozycji stojącej:



Z obawą patrzyłam na co po niektóre słupy wbite w skalne masy pod znacznym ukosem. 
To dzięki heroicznemu wysiłkowi człowieka 60 lat temu, przeciętny Nowak może dzisiaj podziwiać alpejskie wiraże:




I zdjęcie zdjęcia ;), pochodzącego z galerii znajdującej się w poczekalni stacji:



Obok pracy ludzkiej jest jeszcze praca tysiącleci, praca boskiej natury. Ta przestrzeń wykreowana rękoma Stwórcy, cała jej kamienna powłoka, płaszczowina zszywana nieregularnym ściegiem puchu.
Największe wrażenie wywarły na mnie iglice, takie stożkowate.

Niby krótkie migawki z tarasów, lecz dla mnie opasła historia. Zew nieboskłonu, smugi półcieni, echa mistycznych kształtów:





Dwie godziny później przyjemną aurę zastąpiły mgławice i kłębiaste chmury, zgęstniało powietrze.

Przed Wami Igła Południa (Aiguille), na jaką wjeżdża się windą wykutą w skale. 
To tam mieści się obowiązkowe Must See programu czyli oszklona kabina zwana Krokiem w przepaść \Step into the Void\, gdzie na wysokości blisko 4 tys. metrów wielbiciele adrenaliny namiętnie pstrykają fotki. 
Kabinę wykonano z wielowarstwowego szkła o grubości 36 mm. Wytrzymuje ona ciężar do półtorej tony i temperaturę do -40 stopni. Do środka wchodzi się w specjalnych butach, aby nie porysować przeźroczystej podłogi.

Ja zrezygnowałam z owej przyjemności z uwagi na czas oczekiwania (znowu tłumy, ufff...):





Zabłąkany ptak:



Lodowy tunel z wyjściem na taras:



Pora na wspomniany obiad w najwyżej położonej restauracji na kontynencie -> 3842 metry n.p.m.:



Najwyżej i... najdrożej, gdyż za przysmaki francuskiej kuchni zapłaciliśmy nie bagatela 80 euro
(z napiwkiem okrągłe 100):


Na niższych piętrach działają jeszcze inne lokale gastronomiczne - ceny na każdą kieszeń, od drogich do tanich.
Są również sklepiki z pamiątkami, a nawet skrzynka pocztowa ;-}.



Było mroźnie, co tu się rozwodzić, przy czym pięknie też było, dlatego nie miałam powodu ironizować czy narzekać.
Sen, marzenie, bajka i wszelkie konotacje z tym związane - od górzystych mozaik Szkocji poprzez ogniste sklepienia Italii, dzięki którym zrozumiałam, dlaczego Włosi tak celebrują siestę. 
Szczyty niczym olbrzymie posągi ze szkieletami otwartymi ku niebu [tak, przedwczoraj oglądałam "Lśnienie" ;)].
Absolutnie malarska wirtuozeria:








I On - Mont Blanc.
Z delikatnym acz stanowczym dictum szeptał mi do uszu - Patrz, zastygaj, podziwiaj mnie !
A jasny owal Jego zataczał kręgi niczym dłonie Boga...



Droga powrotna w iście lutowej atmosferze: