'Chodzić własnymi drogami nawet po obcych lądach...'
Fotoblog o podróżach; o odkrywaniu piękna w 'niepięknie', o zapachach historii i barwach architektury.
Ale i o poszukiwaniu na proscenium świata własnego "więcej", które wyraża się w codziennym życiu i jego akapitach.
Oto kolejne miejsce w Wirtembergii, które wywarło na mnie wrażenie.
Lecz jak na to wzniesienie dotrzeć ?:
Bardzo prosto !
Przystajemy na głównym Parkingu w miejscowości Lochen, zaś dalsza droga to około 20-minutowa wspinaczka po sąsiadującej ścianie z wapienia. Mniej więcej (mniej;)) od połowy robi się nieco raźniej, bo pojawiają się kamienne schodki prowadzące ku samej górze:
Aczkolwiek zdecydowanie polecam wejście, ponieważ na wzgórzu czekają nas pocztówkowe obrazy:
Moja przestrzeń:
Zmierzając na północ dojdziemy do drewnianego krzyża wbitego w szary masyw stanowiący granicę, za którą już tylko przepaści...
Przepaści oraz wspaniałe widnokręgi.
Tu troszkę przydymione:
I bardziej wyraziste:
Panorama miejska:
Panorama niebiańska ;):
A niżej jeszcze locheńskie kadry wykonane porą zimową:
Pilotaż wycieczek zakończyłam około trzech lat temu.
Wiele razy, wiele dni potem zastanawiałam się jak to bezsensownie zrezygnować z sensownej misji; z pracy pełnej pasji na rzecz statecznego etatu.
I dopiero po wszystkich tych miesiącach owe wnioski docierają do mnie, wspomnienia wracają po wszystkim, kiedy decyzja o emigracji dawno już zapadła...
Lecz w pamięci wciąż rozpościerają się cudne obrazy. Ta przeszłość powraca do mnie. Odkładają się też inne emocje - tęsknota, nostalgia, wahania, których to żyjąc teraz jakby pożyczonym życiem staram się z arystokratyczną dystynkcją nie zauważać. A zmięte staje się powoli wszystko: ubranie, skóra, sylweta.
Aczkolwiek dość tych egzaltacji - mówię sobie w myślach z egzaltacją ;).
Wszak nawet Freudowi psychoanaliza wymknęła się w końcu spod kontroli.. choć przypadki ponoć są jedynie w gramatyce ;).
Być może tak właśnie miało się potoczyć... a jeśli nie, to i tak nie warto trwonić czasu na bezproduktywne rozpamiętywanie - bo doskonale wiem, że sobie tego, gdy się zorientuję -a to bardzo prawdopodobne- nigdy nie daruję.
Btw, solenne wspomnienia z reguły odwiedzają mnie przy okazji wypadów w góry. Tam, gdzie jest odsłonięta przestrzeń, gdzie czuć odizolowanie.
I tak analizuję sobie, czasem przeszczęśliwa, czasem z mniej wesołym uśmiechem:
Wzniesienie, na jakie się wdrapaliśmy na wysokość 980 metrów, nosi miano Klippeneck.
Właściwie to róg płaskowyżu Heuberg należącego do Jury Szwabskiej:
Wypatrując badawczo marzeń:
Gorąca, wręcz tropikalna aura przenika nas, rozcieńcza aż do zatracenia:
Po chwili odpoczynku na ciosanej ławce kroki ponownie zaczynają nieść mnie miękko niczym kota. Z jednej strony gęsty las, z drugiej przepaści:
Chwila na lody w wykwintnej restauracyjce o identycznej nazwie co góra:
Nasze desery ;-):
Na drugi, jeszcze smakowitszy deser malowidła z tarasu:
Schodząc natykamy się na pokaźne stado owiec okupujących Lotnisko dla szybowców:
I ostatnie spojrzenie przez ramię - spojrzenie przepuszczone przez filtr słonecznego światła: