LEVI & GIUSI - 'Rain'
Narodziny szwarcwaldzkiej Wiosny.
I kontynuacja mej zapalczywości w przemierzaniu coraz to nowych ścieżek.
Wszak bez przerwy muszę coś odkrywać. Muszę ? Chcę ? Chyba jedno i drugie - to taki rodzaj wewnętrznego przymusu. Niewymiernie sympatycznego.
Na jednej z takich ścieżek spotkałam Wiosnę.
A właściwie spotkałam ją już wcześniej tylko przez codzienną rutynę nie zdążyłam nacieszyć się jej nadejściem.
Wiosna jak wiosna. Natura jak natura ;). Aczkolwiek dla mnie to ogrom emocjonujących historii ! Zbudzenie ze snu życia, pierwsze oddechy, gorący puls w soczystych łodygach. Coś na kształt monetowskiej impresji.
Tegoroczna nosiła dla mnie oblicze idyllicznego Edenu -> zatem kolejny raz proszę nie zżymać się na nieprzyzwoitą liczbę fotografii, ponieważ to i tak minimum po dogłębnej, kilkustopniowej selekcji - bo mogłabym tak stać i obserwować, mogłabym patrzeć do niepowrotu, do niewyspania.
Niedoczekania:
Wiosna bez przeszkód wcieliła się w swą rolę.
Smugi promieni na elizejskich polach, kwiaty wszelkie kwitnące, dziesiątki zapachów ziół i samosiejek, czasem podstępnie atakujących nogi ;). Powygładzane gleby na przemian z pochyłymi liniami traw, zaś nad głowami szybujące sokoły.
Dominowały trzy barwy - zieleń, niebieski i biel (czyli tak jak lubię).
One wystarczą, by oddać charakter i wypowiedzieć niewypowiedziane; by wyszlifować cudo tych miejsc, pustych zresztą bardzo -> można sobie co najwyżej wyobrazić, ile przez stulecia stóp przeszło przez owe dróżki, ile spojrzeń rzucono naprzód czy aby zza gór nie nadchodzi wróg...
Z ogromnym żarem przywodzą mi na myśl sielskie polskie krajowidoki => jakże mi tęskno do rodzimych stronic !!! :-(
Ale nic to, póki co trzeba zaakceptować sytuację i korzystać z bieżących dóbr.
Szczególnie, że tutejsze diamenty też czasem pozwalają zapomnieć o tęsknocie przenosząc w odrębny wymiar.